piątek, 12 grudnia 2014

Toksyna poszukiwana



Zostawiła kolejnego faceta. Najpierw płakała. Potem tęskniła. Ale wiedziała, że nie ma powrotu. Bo powrót to toksyna. I zadała sobie pytanie : czy toksyny da się uniknąć? 

Powtarzamy schematy. Przerysowujemy relacje. Rysujemy krąg z tego co nam przekazali. Oni – rodzice. Jedni z nas sobie zdają z tego sprawę, inni – nigdy. Bez względu na to, czy skutek jest pozytywny czy nie, czy dany model był dobry, czy wadliwy, czy poprostu do niczego – kopiujemy. Dlaczego? Między innymi dlatego, że chcemy ZROZUMIENIA. Oczywiście tych powodów jest wiecej, jednak potrzeba bycia zrozumianym wydaje się być najbardziej niewinnym z nich.

Powtarzamy schematy, bo nie wyobrażamy sobie bliskiej relacji z kimś, kto nas nie zrozumie. A nikt nie może zrozumieć, jeśli nie doświadczył czegoś, co jest choć podobne do tego co ma zrozumieć. Dlatego ludzi, tak często łączy cierpienie. Zjednoczenie w bólu. 

Bo jak ktoś nie rozumie, to nie potraktuje poważnie. Nie będzie wiedział, jak straszne to było, jak nam z tym źle. Nie będzie umiał w tym funkcjonować. A przede wszystkim nawet odpowiedzieć. Problem polega na tym, że jeśli rozumie, czyli przeżył to, czyli teoretycznie sie nadaje to ostatecznie okazuje się, że właśnie dlatego się nie nadaje. Bo przejął te same reakcje, zachowania i tendencje wraz z doświadczeniami. 

I tak dzieci alkoholików, tworzą rodziny z problemem alkoholowym, dorośli wychowani w bezemocjonalnych relacjach rodzinnych powielają kwestię z innymi niedostępnymi emocjonalnie. Patologia mnoży patologię. A więc jak wyrwać się z kręgu? Czy da się odmówić sobie zrozumienia? Czy możńa stworzyć coś bliskiego z kimś kto jest zupełnie inny? Kimś, kto nie doświadczył tego co my i będzie patrzył na nas z tym znakiem zapytania w oczach?

Każdy z nas chyba wie, jak pasjonujące jest zrozumienie, Zrozumienie przesłania i wartosci muzyki jakiej słuchasz, literatury jaką kochasz, miejsc, które Cię zachwyciły, idei, którymi się kierujesz, filozofii, którą wyznajesz.. To zrozumienie widziane w oczach drugiej osoby jest bezcenne. Przyciąga, skleja i łączy. Niestety, bywa też, że gubi.. bo emocje też, a może przede wszystkim muszą być zrozumiane. I tak działa też przyjaźń, nie tylko relacja partnerska. Tylko, że ta druga okazuje się być znacznie bardziej problematyczna. 

Czy da się.. ?

Na pewno warto próbować. Uświadomienie sobie tego wewnętrznego systemu, to już szansa na zmianę.

poniedziałek, 27 października 2014

Samopomoc

źródło : http://myslenkyasny.blogspot.com/
 Musimy pomagać sami sobie. Nie wzajemnie (choć to też). Sami dla siebie. Bo tylko my sami, wiemy tak na prawdę jak możemy sobie pomóc. Problem polega na tym, że zazwyczaj nie potrafimy tego dostrzec.


Jesteśmy zaślepieni pryzmatem swoich doświadczeń emocjonalnych. Zapadamy się w sobie, skupiamy na odczuciach. Utożsamiamy z nimi. Jednocześnie co raz bardziej odchodząc od samych siebie. Tracimy świeże spojrzenie. Tak się dzieje gdy jest coś nie tak – gdy skończy się związek, czujemy samotność, w życiu nam nie idzie, nie możemy znaleźć pracy, nie mamy poczucia własnej skuteczności a to co sobie założyliśmy, pomimo skrupulatnego planu realizacji celu, nie powiodło się.

 Skupiając się na tych negatywnych emocjach i cierpieniu, przestajemy się sobą opiekować. A jako dorośli ludzie – musimy. Powinniśmy. Wtedy uruchamia się wewnętrzne „dziecko”, które potrzebuje matczynej opieki. Chce mieć prawo wypłakać się, wyżalić, poprostu ponarzekać, wykrzyczeć, odreagować. Chce być pogłaskanym. Ale dziećmi, już nie jesteśmy.

Stan depresyjny jest takim przykładem sytuacji gdy nie mamy sił sobie pomóc. Odczuwana jest wszechogarniająca beznadzieja i fizyczna ciężkość. Pocieszenia nie działają. Usilne wyciąganie na imprezy, do towarzystwa, co by się rozerwać, zapomnieć – nie mają racji bytu. Nie są skuteczne. I nie będą. Bo problem, nie leży w tym, że to świat się popsuł. Leży głęboko w środku nas i tylko my możemy go zidentyfikować, skonfrontować i rozwiązać. Bez autoinicjatywy nie mamy szans. 

Często potrzebujemy pomocy w samopomaganiu. Zazwyczaj jest wskazana, a często konieczna. Tutaj mowa o życzliwych przyjaciołach, troskliwej rodzinie, fachowym psychoterapeucie lub kompetentnym lekarzu. Ich pomoc w samopomaganiu, może się okazać niezastąpiona. Bo jesteśmy ludźmi – potrzebujemy wzajemnego wsparcia. Samopomocą jest zatem m.in decyzja o udaniu się po asystę.

Jak się więc pogłaskać? A może nie tylko pogłaskać, może czasem przywołać do porządku, czasem zganić za brak konsekwencji.

Chodzi o spojrzenie na siebie z pewnego dystansu. O potraktowanie siebie jako osoby wartej opieki. Wartej zachodu. Czasem trzeba odpowiedzieć sobie na kilka prostych pytań, chociażby o to, co teraz gdy mam zły nastrój poprawi mi samopoczucie? Co sprawi, że nie będę aż tak bardzo odczuwał samotności? Co da się zrobić żeby było lepiej? Czasem chodzi o zrobienie sobie dobrej herbaty z cytryną, chwile odpoczynku, wyjście do kina ze znajomymi. Nie doceniamy prostych możliwości. 

Warunkiem koniecznym by być skutecznym jest zdystansowanie się do swoich emocji. One są, były, będą. Płyną razem z czasem, zostawiają ślad, znikają, czasem wracają. Są zmienne. I my też, my sami możemy je zmieniać. 

Zostaw emocję, pomyśl : co mogę dla siebie teraz zrobić? W tej konkretnej sytuacji. Teraz, z tym jak jest dziś. I kto lub co może mnie w tym wesprzeć.  Zmiany przyjdą same.

Polecam samogłaskanie.

środa, 3 września 2014

NIE WYCHYLAJ SIĘ...

...mówią rodzice. Bądź pokorny – proszą dziadkowie.

Czy to aby na pewno zadziała w dzisiejszym świecie?
http://vlep.pl/img/qbs4f8.jpg
fot. bigthink.com
Mijające pokolenia mają to do siebie, że nie zauważają płynącego czasu, tego jak zmienia się świat i rzeczywistość. Sądzą że to, co było korzystne w „ich czasach” będzie takie samo dla obecnie – młodych ludzi, którzy startują w samodzielne życie.
Mówię oczywiście o większości przedstawicieli starszego pokolenia, zdarzają się przecież Ci z otwartym umysłem, Ci bez klapek na oczach w postaci własnych doświadczeń, w minionym czasie, w przeszłości.

Może rzeczywiści kiedyś więcej zyskiwało się na postawie biernej, nie wychylającej się przed szereg.
Może, chociaż wątpię. Nasze pokolenie ludzi młodych, ma raczej tendencję do wysokich oczekiwań – co nagminnie potępiane jest przez ludzi starszych. Oni pamiętają wojnę, oni pamiętają komunę.. czasy kiedy rzeczywiście trzeba było cieszyć się z kromki chleba, ale też praca była dla tych, którzy chcieli pracować. Można powiedzieć, że wysokie oczekiwania rzeczywiście nie były wskazane. A nawet mogły być powodem depresji.

Ale dziś? Czy w dzisiejszym świecie niskie oczekiwania, a zatem ambicje, rzeczywiście umożliwią nam dobry start, dobry kierunek? Czy będąc mało ambitnymi ludźmi, których zadowoli produkt z najniższej półki spełnimy oczekiwania pracodawców?

Nie. Bo pracownik z niskimi oczekiwaniami od życia to pracownik mało zmotywowany do pracy, do zarabiania pieniędzy i rozwoju. Dzisiejszy świat to świat błyskawicznie przesyłanych informacji, świat dynamicznie rozwijających się korporacji, świat w którym należy rywalizować, bo oczekiwania są wysokie. Jeśli sami nie postawimy sobie wysoko poprzeczki, jeśli sami nie będziemy chcieli osiągać sukcesów, to motywacja to działania nie pozwoli nam być wystarczająco produktywnymi ludźmi, jak na dzisiejsze czasy. Nie będziemy chcieli rywalizować, bo po co?

Dziś nie ma czasu na słabości, co raz więcej ludzi potrzebuje systematycznego wsparcia terapeuty, bo psychika nie nadąża za wymaganiami. Praca staje się priorytetem, a zatem, czy dziś w ogóle, mamy prawo do niskich oczekiwań? Raczej nie. Raczej musimy być ambitni i wytrwali – i tutaj można by ponarzekać na słabość naszego pokolenia – niecierpliwość. Nie mniej jednak wysokie oczekiwania i ambicje, uważam za jak najbardziej adekwatne w stosunku do XXI wieku.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Pozytywny smutek


W dzisiejszych czasach nie życzymy sobie smutku, odbieramy go jako coś jednoznacznie złego. Często chowamy go jak najgłębiej w sobie, albo podświadomie unikamy, za wszelką cenę. Nie znosimy stanu nieszczęścia, nie mamy wystarczająco dużo cierpliwości by go przejść. Jakie są tego konsekwencje?

fot. Paweł Szalak
Smutek jest reakcją na stratę, czegoś, lub kogoś. Częściej kogoś. Nikt nie lubi tracić. Jest to nieznośne uczucie pustki i bezradności, czegoś czego nie możemy już zmienić i zostaje się z tym pogodzić. Co dzieje się gdy nie dopuszczając do siebie smutku, stanu naturalnego, nie przerobimy tej straty sami ze sobą? To często oznacza ciągłe, nieustanne powroty do przeszłości. Coś, czego nie możemy pożegnać, staje się częścią naszego życia, pomimo, że realnie już nie istnieje.

I wtedy smutek, który byłby naturalny i przejściowy, zamienia się w stan depresyjny. Oznacza często nieświadome uciekanie się do świata wewnętrznego, uciekanie od rzeczywistości, natrętne myśli, melancholię, bez końca zadawane pytanie „dlaczego?” które pozostaje bez odpowiedzi. To wszystko to próba sprzeciwu wobec tego co się stało. Doprowadza do zatracenia się w sobie.


Jak zatem smutek powinien być wykorzystany? Przede wszystkim, zawsze należy podkreślać, że nie ma czegoś takiego jak uczucia negatywne. Każde z nich są nam potrzebne, czasem okazują się jednak na tyle nieprzyjemne, że nie potrafimy sobie z nimi poradzić. Jednak bez nich, nie moglibyśmy żyć prawdziwie. Jeśli doznajemy smutku, nie należy z nim usilnie walczyć, wręcz przeciwnie, przyjąć go, znieść, zaakceptować, że taka już jest, że jeśli doświadczamy czegoś wyjątkowego, to utrata będzie wyjątkowo bolesna. Przyjąć coś nieprzyjemnego nie jest łatwo, jednak warto, po to by przygotować się na coś, co przyniesie przyszłość.

K.

piątek, 30 maja 2014

Świat zawalił mi się już jakieś 50 razy




Kilka razy w dzieciństwie. Potem, jak miałam 16 lat zerwał ze mną pierwszy chłopak (po 5 miesiącach chodzenia). Potem była wielka miłość i zawalił się po raz kolejny. Tu zdrada, tam oszustwo. Później były wielkie nadzieje na duże zmiany. A tu znów pech, tu zły wybór, tam chwila zapomnienia. No i przyjaciel, kiedy zawiódł przyjaciel, świat na chwilę zamarł. Ale okazało się, że kiedy szala się przeleje, świat przestaje się zawalać. 


Może na tym polega dorosłość? Na tym, że coś strasznego, nie jest już wcale straszne. Jest do przeżycia, do zaakceptowania. Wiesz już, że nawet jak będziesz tupać nogą i obrażać się na wszystko i wszystkich dookoła, nic i tak się nie zmieni. Chociaż nie, zmieni, ale nie tak jak byś tego chciał.

Czy ta dorosłość nie wiąże się aby z utratą wrażliwości? Empatii, przeżywania, zaangażowania? Wydaje się, że właśnie tak jest. A nawet jeśli zachowujemy jakąś partię wrażliwości, co by pozostać człowiekiem, to wracamy do niej w jakiś dziwny sposób, najczęściej zamykając się w sobie. Dorosłość wymaga zaciskania zębów. Przeżywania bólu, rozpaczy, powstawania by iść na przód, dalej, pomimo.

No i wszystko byłoby ok gdyby...gdyby nie było w życiu wielu sytuacji, w których potrzebujemy wrażliwości. Na przykład po to, by aktywnie w pełni przeżywać radość. Po to, by widzieć w drugim człowieku coś co sprawia, że warto mu zaufać. Czasem naiwinie, jak dziecko.

Jak świat zawali się 50 razy to można już nie mieć sił na wrażliwość. Na znoszenie jej konsekwencji. Na podejmowanie ciągłych wyzwań, w które angażujemy się całym sobą. Łapie się dystans. Dystans dzielący nas w takim samym stopniu od tego co niebezpieczne, jak i od tego co dobre. I kiedy zastanawiamy się czy zrobić krok, czy może już, albo jeszcze nie, czy warto.. czas ucieka, czas na przeżywanie, ufanie, kochanie.  

Ta ‘rozprawka’ nie ma odpowiedzi. Raczej pozostaje do rozstrzygnięcia w każdym z nas. To, co jednak wydaje się być faktem obiektywnym, to to, że lepiej ponieść klęskę, mając przez jakiś czas nadzieję, niż z poczuciem nieuchronnej klęski przeżyć całe życie. Z pewnością, ciężkie życie.




środa, 9 kwietnia 2014

Fenomen miłości


„Zakochanym powinno się zabronić siadania za kierownicą i obsługiwania urządzeń mechanicznych. Bo omnis amans amens  - każdy zakochany jest szaleńcem. Z literatury i filmów wiadomo, że zakochani bohaterowie romansów tracą rozsądek, czasem popadają w szaleństwo. Nie tylko oni. Również zwykli ludzie ugodzeni strzałą kupidyna zdradzają objawy niezrównoważenia psychicznego.”

Zakochanie, boski stan euforii, uczucie szczęścia i lekkości. Wszystko jest piękne i jakby lepsze niż było. Zakochanie odbieramy pozytywnie, gdy obiekt uczuć jest blisko i zaspokaja nasze potrzeby emocjonalne. Co jednak gdy tak nie jest? Czasem wystarczy uświadomić sobie kilka faktów by porzucić stan beznadziei. 


Jonathan Haidt, psycholog  z University of Virginia, radzi swoim studentom, by jeśli są zakochani, czytali to, co o miłości piszą poeci. Jeśli nie są zakochani, lepiej, żeby zobaczyli co o miłości piszą psychologowie. A jeśli ktoś właśnie odrzucił ich miłość, pozostają im wypowiedzi filozofów ( filozofowie nienawidzą miłości romantycznej, nie mogą się bowiem pogodzić, z jej irracjonalnym charakterem).

Ja osobiście, polecam jednak każdemu, zainteresować się, co powoduje tą niezrozumianą euforię w ich mózgu. To ważne, ze względu na to, że pod wpływem chemii podejmujemy często bardzo ważne życiowe decyzje.

Zakochanie –  specyficzny stan chemiczny mózgu
Czym zatem jest zakochanie? To podwyższony poziom dopaminy i noradrenaliny, przy jednoczesnym  spadku serotoniny. Dopamina winna jest naszej euforii, to jej obecności zawdzięczamy też przypływ energii. Noradrenalina natomiast powoduje szybsze bicie serca, poszerzenie się źrenic, pozytywne pobudzenie i napięcie. Do grupy tych hormonów nie pasuje zatem serotonina – jest związana z uczuciem spokoju i stabilności oraz dłuższego zadowolenia. Hormon ten powoduje, że chcemy pozostać w długich związkach. Dzięki niej możliwa jest miłość tzw. przyjacielska. Nie ma nic wspólnego z szaleńczym charakterem wcześniej wymienionych hormonów.

Donatella Maraziti, postanowiła głębiej przyrzeć się owemu stanu zakochania. Badanych podzieliła na trzy grupy 1 – cierpiący na nerwicę natręctw 2- zakochani 3 – grupa kontrolna. Co prawda z jej badań wynikało, iż jednoznacznie nie można stwierdzić za pomocą analizy obrazu mózgu czy ktoś jest  zakochany, czy też nie, jednak grupa kontrolna różniła się wyraźnie od pozostałych. Osoby z nerwicą natręctw oraz zakochane, nie różniły się od siebie. Martazzi stwierdziła iż osoby zakochane, nie mogą zostać uznane za zdrowe, z punktu widzenia norm zdrowia psychicznego. 

Bardziej optymistyczne sa natomiast twierdzenia Helen Fisher, która również prowadziła wiele badań nad stanem zakochania. Uznała potrzebę zakochania, równie ważną jak inne potrzeby BIOLOGICZNE, przyrównując ją do głodu, pragnienia czy ochoty na seks. Z tej strony patrząc, należy zauważyć, że zdolność do ‘popadania’ w zakochanie jest oznaką zdrowia psychicznego.


Więcej faktów
  •  Fisher nie odkryła w mózgach ani kobiet, ani mężczyzn żadnego ośrodka stałości i wierności co oznacza iż miłość romantyczna, żądza i miłość przyjacielska może dotyczyć trzech zupełnie innych osób;
  •   Zakochanie przemija po około roku;
  •   Są dwa stanowiska psychologów co do tego, czy zakochać można się tak samo mocno wiele razy. Jedni uważają, że po pewnym czasie od jednego zakochania, mózg odzyskuje zdolność do miłości romantycznej po raz kolejny. Inni zaś twierdzą iż mózg przyzwyczaja się z czasem do owej chemii, co kolejne zakochania czyni już co raz słabszymi. Zgodni są jednak co do tego, iż wyjątkowo mocno w jednej osobie można zakochać się tylko raz.
  •  Są też ludzie, których mózgi nie wykazują zdolności do zakochania się!


Celem mojego artykułu nie jest bynajmniej potępienie miłości czy też skrajne znegatywizowanie jej. Istnieje bowiem wiele pozytywnych faktów. Badacze odkryli sposoby na podtrzymanie zainteresowania w związku. Mowa tu o zaskakiwaniu się, rozwijaniu i zmienianiu – pozwalając partnerowi poznawać się na nowo, pozyskujemy jego uwagę na nowo. Wydaje mi się jednak ważnym być świadomym siebie. W tym wypadku naszej biologii. Racjonalizacja pomaga. Pomaga podejmować decyzje. Pomaga wydostać się z depresjii pozwiązkowej. Pokazuje coś co wydawało nam się znane w sposób zupełnie inny. Fantastycznie jest kiedy znajdujemy osobę, w której nie tylko jesteśmy zakochani, ale też dobrze się układa. Jeśli pasuje ona do nas i naszego stylu życia. Wtedy romantyczna miłość staje się motorem napędowym. Motorem, który nie prowadzi związku do zagłady, a do stabilizacji. Jednak gdy coś jest nie tak, może warto popatrzeć na to jak na narkotyk? Dać sobie czas na odwyk.. I wyciągnąć wnioski?

Oczywiście nie sądzę by uświadomienie chorego psychicznie, że jest chory miało mu pomóc wyjść z choroby. Jednak tam gdzie świadomość ZACZYNA się zmiana.

Na podstawie artykułu dr Wiesława Baryły

K.